W Surat Thani
zatrzymaliśmy się w dobrze już znanym nam pensjonacie prowadzonym przez
sympatyczną Ball. Na posterunku oczywiście czuwał tajemniczy wuj, którego
również poznaliśmy poprzednim razem, a dzisiaj miał odtransportować nas na
lotnisko. Samochód wuja trochę nas zaskoczył, ale muszę przyznać, że pasował do
jego osoby. Stara jak świat, rdzewiejąca (w warunkach Tajlandii – tu nie ma
śniegu ani soli na ulicach) Toyota. Strach było otworzyć okno, aby rączka nie
została w ręku. Podobnie pasy nie budziły zaufania. Mam poważne wątpliwości,
czy w Tajlandii obowiązują jakiekolwiek badania techniczne – jeżeli by tak było,
to samochód wuja raczej znalazł by swoje miejsce w muzeum lub na szrocie
zamiast wozić turystów. Na szczęście udało się dojechać na czas i bez
niespodzianek. Oba loty całkiem przyjemne. Welcome to Malaysia. Bez większych
perypetii docieramy do Kuchingu. Tradycyjnie już zatrzymuje się w hostelu moich
znajomych. Dzisiaj już tylko na spokojne poszukiwanie czegoś na ząb i można iść
spać. Zbieramy siły na jutro, kiedy to zaczyna się Rainforest Festiwal, o którym
słyszałem już od paru osób, ale zawsze byłem za daleko, aby go zobaczyć. W końcu
się uda.
Moje podroze
czwartek, 27 czerwca 2013
środa, 26 czerwca 2013
2013-06-26 Dzień 409 – Tajlandia – Koh Phanghan
Wycieczek
motocyklowych ciąg dalszy. Udaliśmy się na plaże, gdzie można popływać. Warunki
są bardzo dobre. Dno wyłożone mięciutkim piaskiem łagodnie schodzi głębiej, nie
ma prądu i dookoła prawie nie ma nikogo. Popluskaliśmy się w cieplutkiej wodzie
i na deser zafundowaliśmy sobie przepyszne shaki owocowe. Bardzo podobają mi
się lokalne przyresortowe knajpki, gdzie można wygodnie rozłożyć się na
poduchach i leniwie sączyć chłodzący napój. Chwilo trwaj ;-) Naprawdę
niechętnie zbieramy się do dalszej drogi. Niestety po południu musimy złapać
łódkę i wrócić do Surat Thani, skąd dnia następnego mamy samolot do Kuala
Lumpur, a później do Kuchingu, gdzie wybieramy się na Rainforest Festiwal.
Suratani & Koh Phangan galeria
wtorek, 25 czerwca 2013
2013-06-25 Dzień 408 – Tajlandia – Koh Phanghan
Dzisiaj na
wynajętym skuterze odkrywamy uroki wyspy. Wyspa Phanghan jest znacznie większa
od Tao i własny środek transportu jest wskazany. Najpierw ruszyliśmy na
południe. Droga trochę wiła się w górę i w dół. W suchych warunkach nie ma
problemu, ale przy odrobinie deszczu ryzyko upadku zdecydowanie rośnie.
Minęliśmy parę wiosek i na przestrzeni paru kilometrów znaleźliśmy parę fajnych
domków i tylko jedne miejsce nadające się do kąpieli. Postanowiliśmy tu wrócić
lepiej przygotowani. Teraz pomknęliśmy przez naszą miejscowość na północ do
poleconej nam włoskiej restauracji. Droga momentami pięła się ostrzej w górę i
od czasu do czasu można było podziwiać widoki. Włoska knajpa okazała się
całkiem przyjemnie położonym miejscem przy niedużej zatoce. Restaurację
prowadził przez rodowity Włoch. Jedzenie faktycznie bardzo smaczne, a obsługa
bardzo sympatyczna. Na pewno tam jeszcze zajrzymy. Północno zachodnia wyspa z
jej kameralnym klimatem znacznie bardziej nam się spodobała, niż zatłoczone i
głośniejsze południe.
poniedziałek, 24 czerwca 2013
2013-06-24 Dzień 407 – Tajlandia – Koh Phanghan
Dzisiaj
słodkie nic nie robienie. Angela zafundowała sobie pedicure w prowizorycznym
spa na plaży, a ja w tym czasie obserwowałem psy właścicieli tego przybytku
ubrane w t–shirty. Z późniejszych obserwacji wynikało, że t-shirty są
codziennie zmieniane. Fajnie gdyby w Polsce wszyscy przestrzegali takich
standardów czystości. Pierwszy dzień kręciliśmy się w około próbując wybadać,
co tu można robić i gdzie wypożyczyć skuter, aby swobodniej poruszać się po
wyspie. Słyszałem wiele nieciekawych opowieści jak miejscowi naciągają turystów
przy wypożyczeniu skuterów, więc zależało mi, aby z robić to w zaufanym
miejscu. Rozglądając się po naszej małej mieścinie poznaliśmy młodych
Kanadyjczyków, którzy założyli tutaj bar i przy pomocy swoich pracowników
pomogli nam wypożyczyć skuter. Przy okazji poznaliśmy jeszcze jednego holendra,
który razem z atrakcyjną tajską żoną prowadził bar i ośrodek fitness.
Opowiedział nam trochę o życiu na Koh Phangan. Ta mekka turystów ma również ciemne
strony. Wyspą rządzą 3 tajskie rodziny. Rządzą mocną ręką. Podobno co roku od kul
ginie parę osób. W przypadku konfliktu z lokalsami, policja też raczej wiele
nie pomoże, ponieważ jest skorumpowana i wszyscy się tutaj znają. Rozmowy o
życiu w Tajlandii skutecznie umilały nam wieczór. W knajpie u holendra byliśmy
tylko ja Angela i właściciel z żoną, więc bez skrępowania mogliśmy poruszać
nawet te bardziej kontrowersyjne tematy. Czas szybko zleciał i zrobiło się już
całkiem późno
niedziela, 23 czerwca 2013
2013-06-23 Dzień 406 – Tajlandia – Koh Phanghan
Statek
dociera do wyspy trochę po wschodzie słońca. Jest już jasno, ale turyści nadal
śpią. Na ulicach trafiają się tylko niedobitki wracające dopiero z imprezy.
Pozwoliliśmy przewalić się tłumowi wylewającemu się z łodzi i powoli zastanowić
się gdzie dalej jechać. Zanim rozpoczęliśmy rozważania zaliczyłem szybkiego hot-doga
w 7-11 – nie spodziewałem się, że kawałek parówki i odrobina musztardy może
sprawić taką przyjemność. Rozejrzeliśmy się po wyspie w okolicach portu i
rzuciliśmy okiem na mapę. Na południowo-wschodnim krańcu wyspy znajduje się
główna imprezownia. Z portu widać to miejsce oraz prowadzącą do niego parokilometrową
plażę. Niestety odpływ odsłonił piaszczyste podłoże. Wygląda na to, że na całej
jej rozciągłości nawet w przypadku przypływu wzdłuż brzegu ciągnie się płycizna
paręset metrów w głąb morza. Umoczyć tyłek w słonej wodzie można, ale z
pływaniem raczej słabo. Ustaliliśmy z Angelą, że poszukamy spokojniejszego
miejsca na zachodnim brzegu z dała od głośnych i otumanionych narkotykami
młodych turystów. Lokalną taksówką udało nam się dostać parę kilometrów na
północ od portu. Po krótkim rekonesansie znaleźliśmy fajne domki tuż przy
plaży. Niestety z plażą taki sam feler, jak poprzednio - jest zbyt płytko, aby
się kąpać. Zadomowiliśmy się i bez pośpiechu myślimy o kolejnych krokach
sobota, 22 czerwca 2013
2013-06-22 Dzień 405 – Tajlandia – Koh Phanghan
Dzisiaj kończy się nasze
leniuchowanie w Surat Thani i nocnym statkiem płyniemy na wyspę Koh Phangan.
Uczony wcześniejszymi doświadczeniami wybraliśmy się na statek z małym
wyprzedzeniem zająć dogodną miejscówkę. Na pokładzie warunki raczej bardzo
podstawowe. Jeden sporej wielkości pokład wyłożony materacami – po jednym
rzędzie pod oknami i jeden rząd przez środek. Wszędzie kłębią się turyści,
zwabieni zapewne przez jedną z głównych atrakcji wyspy, czyli sławne „full moon
party”. My chcemy wypocząć w jakimś spokojnym miejscu z dala od rozwrzeszczanej
gawiedzi. Mimo że na biletach wyły jakieś numerki, my wybraliśmy pasującą nam
część pokładu i stwierdziliśmy, że już dalej się nie ruszamy. Sama podróż nie
jest ciekawa – startujemy po zmroku. Statek buja się w kierunku wyspy, a turyści
powoli kładą się spać.
wtorek, 18 czerwca 2013
2013-06-18 Dzień 401 – Tajlandia – Surat Thani
Samolot wylądował
o pogańskiej porze 3 rano. Na lotnisku poznałem starszą i bardzo przyjemną parę
z Francji, która odwiedziła Indie w drodze do Australii, gdzie mieszkają ich
dzieci. Mieli w Indiach być przez miesiąc, ale po paru dniach stwierdzili, że
podróż po Indiach w niczym nie przypomina wakacji i postanowili uciec znacznie
wcześniej. Przytoczyłem im rozwinięcie nazwy India – „I Never Do It Again” –
strasznie się im to spodobało i powiedzieli, że podpisują się pod tym dwoma
rękoma. Początkowo chcieliśmy dojechać z lotniska do miasta pociągiem, ale
ostatecznie wzięliśmy razem taksówkę. Z licznikiem wychodzi to naprawdę nie
drogo za 22 km zapłaciliśmy ok 20 pln na trzy osoby. Chciałbym mieć takie ceny
w warszawie przy nocnej taryfie. Dzisiaj nie zatrzymuje się w Bangkoku. Lecę na
dworzec i próbuje łapać pociąg do Surat Thani, gdzie czeka już na mnie Angela.
Na szczęście wszystko poszło gładko i wieczorem byłem już na miejscu.
Zatrzymaliśmy się na prywatnych kwaterach u bardzo miłych ludzi. Właścicielka
domu o imieniu Ball, pierwszego wieczoru podrzuciła nas na food market, gdzie
mogliśmy próbować tajskiego jedzenia. Po Indiach trochę się za nim stęskniłem. Nasza
kwatera za ok 50 pln oferowała nam wygodny dwuosobowy pokój z klimatyzacją, proste
śniadanie, kawę, herbatę kiedy chcemy, wodę butelkową – generalnie, więcej niż
potrzebowaliśmy. Ludzie byli tak mili, że aż trochę onieśmielający. Kolorytu
całemu miejscu dodawał wuj, którego rola w rodzinie była nieco zastanawiająca.
Wuj jak zauważyliśmy spał w salonie na materacu rozłożonym na podłodze –
wyglądało to na coś prowizorycznego i tymczasowego. Ponadto wuj był uprzejmy,
aż do bólu i muszę niestety powiedzieć, że jego sposób bycia kojarzył mi się
trochę z obślizgłym zboczkiem. Najwięcej zabawy z obecności wuja miała Angela,
ponieważ żartowała sobie, że wpadłem wujowi w oko i się na mnie przymierza.
Faktycznie za każdym razem gdy wieczorem lub w nocy schodziłem do lodówki po
chwili pojawiał się wuj tuż obok mnie. Na szczęście nasze kontakty ograniczyły
się do wymiany uśmiechów, ale było w wuju coś niepokojącego. Surat Thani miało być
tylko krótkim postojem przed wyjazdem na wyspę Ko Phanghan, ale ostatecznie zostaliśmy
tam 3 noce zajmując się leniuchowaniem i testowaniem nowych kulinariów, w tym
kuchni koreańskiej - dla mnie pierwsze i pozytywne doświadczenie. Poza jedzeniem
to w Surat Thani nie ma za bardzo co robić.
poniedziałek, 17 czerwca 2013
2013-06-17 Dzień 400 – Indie – Chennai
Dzisiaj temat
numer jeden to przedostać się do Chennai. Lot mam późno wieczorem, więc nie ma
paniki. Rano mogłem się spokojnie spakować i zjeść śniadanie. Pomimo całkiem
wysokiej ceny pokoi obsługa nie należała do najmilszych i odmówiła przechowania
mojego bagażu przez około dwie godziny tłumacząc się brakiem miejsca. Co było
absolutną bzdurą, ponieważ miejsca mieli tyle, że spokojnie mogliby przechować czołg
jakby tylko chcieli. No cóż, nie każdy stoi frontem do klienta. Ruszyłem z
bagażem na śniadanie i zaczęły się lekkie schody. Miejsce które wczoraj sobie
upatrzyłem na śniadanie, okazało się że serwuje je tylko w weekendy – dzisiaj jest
poniedziałek. Aby odejść z niczym poprosiłem o lassi, czyli coś w rodzaju
mlecznego napoju, który wczoraj mi tutaj bardzo smakował. Przy płaceniu okazało
się, że cena w menu nie jest aktualna tzw „błąd w druku” i muszę dopłacić 5
rupii ok 10 centów dolara, więc nie majątek. Łyknąłem to. Poszedłem do miejsca
gdzie wcześniej jadłem śniadania. Przy płaceniu i wydawaniu reszty kasjerowi niby
przypadkiem przykleiło się do ręki 10 rupii, o które musiałem się upomnieć. W końcu
opuściłem Pondicherry i dojechałem autobusem do Chennai. Pomimo parokrotnego dopytywania
się, czy ten autobus jedzie na lotnisko i zapewnieniom kierowcy i biletera, że
jak najbardziej zbliżając się do miast zobaczyłem kierunkowskaz lotnisko w
prawo 14 km, a my jedziemy w lewo do miasta. Pytam się o lotnisko – ten sam
bileter i kierowca, który mówił, że autobus jedzie na lotnisko teraz łapią się za
głowy, że ja chciałem na lotnisko, a ten autobus jedzie gdzie indziej. Nie ma
jeszcze paniki, bo do odlotu mam parę godzin. Na dworcu autobusowym dowiedziałem
się, że są dwa lub trzy miejskie autobusy jadące na lotnisko. Sytuacja pod
kontrolą. Postanowiłem przed przejazdem na lotnisko jeszcze coś przekąsić. Znalazłem
lokalną knajpę i jeden pan z obsługi był bardzo miły. Jedzenie było ok,
poprosiłem o rachunek. Dałem banknot i czekam na resztę. Gość daje mi część
pieniędzy, a 10 rupii trzyma ciągle w ręku, mimo że jest to oczywiste, że jest
to część mojej reszty. Znowu musiałem typa upomnieć, który po chwili udał, że
się zamyślił lub zapomniał mi dać całą kwotę. Pomyślałem sobie „no rzesz kurwa
mać – trzy próby oszustwa jednego dnia to już lekka przesada”. Szczerze mówiąc
byłem na siebie zły, że nie zrobiłem bardachy przy płaceniu za lassi. 5 rupii
to nie majątek, ale dzień wcześniej wypiłem tam dwa takie napoje i nie było „błędu
w druku” w menu. Akceptując takie „błędy w druku” po prostu dajemy im
przyzwolenie na to, aby nas okradać. Powiedziałem sobie nigdy więcej i przy
kolejnym „błędzie w druku” nie odpuszczę. Jeżeli ktoś spyta mnie dlaczego kłócę
się o 5 rupii odpowiem jak Boguś Linda w „Psach” – „w imię zasad skurwysynu”.
Podsumowując mój
pierwszy miesięczny pobyt w Indiach mogę powiedzieć, że jestem dość
rozczarowany. Naprawdę niewiele rzeczy zrobiło na mnie wrażenie. Zabytki ani
krajobraz mnie nie powaliły biorąc pod uwagę wielotysięczną historię tego kraju
oraz dużą powierzchnie kraju. Chiny wydały mi się znacznie ciekawsze. Również dawno
temu odwiedzone Stany Zjednoczone krajobrazowo wypadają o wiele ciekawiej, niż
Indie. Nie znalazłem tutaj za wiele duchowości i mistycyzmu jakiego się
spodziewałem. Wiem, że to wynika w dużej mierze z faktu częstego
przemieszczania się i poruszania się turystycznymi szlakami. Ale z drugiej
strony z moich obserwacji świat duchowy i turystyczny przenikają się w takich
krajach jak Tajlandia, Birma, Laos czy Nepal. To czego brakuje w Indiom? Wiele
państw ma swoje ciemne strony. Podróżując oglądam wiele filmów dokumentalnych
oraz staram się rozmawiać z ludźmi. Z tego co słyszałem i obejrzałem w Indiach
można znaleźć więcej patologii, niż innych krajach, które odwiedziłem. I wg
mnie nie można wszystkiego tłumaczyć biedą, ponieważ w Laos, Birma czy Nepal też
do bogatych nie należą. To co jest dla mnie najbardziej bulwersujące, to wiele
z patologii pochodzi z kultury i stosunków między ludzkich (system kastowy,
bardzo słaba pozycja kobiety w rodzinie), a nie wynika z polityki jak np. w
Chinach czy Birmie, gdzie przeciętny obywatel nie ma na nic wpływu.
Piszę trochę na
chybcika i nie jest to wszystko bardzo przemyślane i usystematyzowane – raczej jest
to zrzut myśli jakie krążą mi po głowie wracając pamięcią do Indii. Narobiłem, sobie
zaległości i stąd ten pośpiech. Prawdopodobnie będę chciał jeszcze raz
podsumować moje wrażenia z Indii po kolejnym pobycie.
niedziela, 16 czerwca 2013
2013-06-16 Dzień 399 – Indie – Pondicherry
Dzisiejszy dzień
zapowiada się bardziej aktywnie. Autobusem udałem się do plaży położonej parę
kilometrów za miastem. Dużo zachodnich turystów tutaj nie ma i jest to bardziej
atrakcja dla hindusów, którzy przybywają tutaj całymi rodzinami. Mnie kapiący
się hindusi, aż tak bardzo nie pociągają – bardziej interesuje mnie samo
miejsce i lokalne wioski rybackie. Najpierw ruszyłem na północ, czyli w
kierunku przeciwnym do miasta. Minąłem parę chałup i łodzi, widziałem trochę
bawiących się dzieciaków, ale ludzie nie reagowali na mnie zbyt przychylnie. Do
tego bariera językowa powodowała, że trudno było nawiązać z kimkolwiek kontakt.
Posiedziałem w jednym miejscu przez chwilę, aby dać im czas się ze mną oswoić,
ale nic to nie pomogło. Ruszyłem w przeciwną stronę. Miasto majaczyło gdzieś w
oddali, na tyle nie daleko, że wybrałem powrót na piechotę. Był to dobry wybór,
ponieważ mieszkańcy kolejnych wiosek byli bardziej przyjaźni i witali mnie z
uśmiechem. Dzieciaki jak zwykle domagały się sesji zdjęciowych. Droga nie była
bardzo wygodna, ponieważ większość czasu szedłem groblą ułożoną z dużych
kamieni, stanowiącą ochronę dla wiosek przed falami. Niektóre domy były bardzo
zniszczone – zastanawiałem się czy to nie efekt tsunami z 2004 roku. Być może te
kamienne groble powstały właśnie po tym wydarzeniu. Od czasu do czasu szedłem
kawałkami plaż klasycznie obsranych przez hindusów. Srania na piach tuż obok
łodzi, jest dla nich tak naturalne, że nawet jak przydybałem jakiegoś na
gorącym uczynku (a było ich paru podczas mojego spaceru) to nie zauważyłem,
żadnego zakłopotania z ich strony. Z mojej strony musiałem uważać pod nogi, aby
nie ozdobić swoich butów. Poza tym było ok. Czułem się trochę jak w slumsach w
Bombaju – ludzie biedni, ale uśmiechnięci i nie wyglądający na przygnębionych
swoim losem. Ta wycieczka podobała mi się znacznie bardziej, niż wczorajszy spacer
po mieście. Wróciłem z płucami odświeżonymi morskim powietrzem. Dzień mogłem
zaliczyć do udanych.
galeria Pondicherry
sobota, 15 czerwca 2013
2013-06-15 Dzień 398 – Indie – Pondicherry
Pondicherry to
stare kolonialne francuskie miasto. Ślady bytności francuzów są wszechobecne. Francuskie
nazwy ulic, francuskie kawiarenki z kawą i rogalikami, czyli wszystko to czego
nie potrzebuje. Przybyłem tutaj, ponieważ ludzie zachwalali atmosferę miast
oraz jest to miasto położone bardzo blisko Chennai, skąd za chwilę mam lot do
Tajlandii. Skąd nagle lot z powrotem do Bangkoku. Wszystko zaczęło się w Kathmandu
jak te dziady borowe w ambasadzie Indyjskiej nie dały mi wizy na 6 miesięcy,
tylko na 3 co konkretnie pokrzyżowało mi plany. Ta drobna nieprzychylność
urzędników spowodowała, że zabrakłoby czasu na zwiedzenie Ladahu i Kaszmiru na
co dawno umówiłem się już z Moniką poznaną przez Internet. Zacząłem myśleć co
tu dalej począć i wymyśliłem, że mogę upiec parę pieczeni na jednym ogniu. Wygląda
na to, że będę musiał opuścić Indie i aplikować jeszcze raz. Co prawda nie
sprawdzałem procedur przedłużania wiz, ale nie chce mi się siedzieć w Indiach
do lipca i próbując przedłużyć tutaj wizę. Aż tak ten kraj mnie nie porywa (w
sumie to zupełnie mnie nie porywa). Zamiast tego wybrałem spotkanie się w
Tajlandii z moją Malezyjską znajomą Angelą, którą poznałem w grudniu zeszłego
roku, a potem przez chwilę podróżowaliśmy w marcu tego roku. Zajrzeć do
Kuchingu na Borneo, aby zobaczyć rekomendowany mi wielokrotnie odbywający się
raz w roku w okolicach lipca Rainforest festiwal, a przy okazji odwiedzić tam moich
znajomych poznanych dwa lata temu. Plus jeszcze raz zajrzeć do parku narodowego
Mulu, aby poszukać węży, odwiedzić jaskinie i wdrapać się na Pinnacle –
dokładnie tak jak zrobili to moim znajomi 4 miesiące wcześniej. I po wszystkim
niestety będę musiał jeszcze raz w Bangkoku ubiegać się o wizę. No i będę mógł
przez chwilę odpocząć od tych naciągaczy, co też ma nie małe znaczenie. Efekt
końcowy, że za chwilę opuszczam ten kraj a ostatnie dni pobytu w Indiach spędzę
właśnie tutaj. Po poszukiwaniach wybrałem nie za tani pokój, ale za to bardzo
schludny i pięknym widokiem na morze. Jeżeli na mieście mnie wkurzą, to mam
fajną kryjówkę. W samym mieście, aż tak dużo do zobaczenia nie ma. Jest parę
kościołów, kawałek plaży, deptak, gdzie wieczorem wylewa się tłum różnej maści
turystów oraz miejscowych, mały przyjemny park. Można trochę się tutaj pokręcić
zwłaszcza, że pogoda jest dość przyjemna. Dzień bez spinania się. Popróbowałem
trochę lokalnego jedzenia i znowu zaległem wcześnie spać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)