czwartek, 27 czerwca 2013

2013-06-27 Dzień 410 – Malezja – Kuching

W Surat Thani zatrzymaliśmy się w dobrze już znanym nam pensjonacie prowadzonym przez sympatyczną Ball. Na posterunku oczywiście czuwał tajemniczy wuj, którego również poznaliśmy poprzednim razem, a dzisiaj miał odtransportować nas na lotnisko. Samochód wuja trochę nas zaskoczył, ale muszę przyznać, że pasował do jego osoby. Stara jak świat, rdzewiejąca (w warunkach Tajlandii – tu nie ma śniegu ani soli na ulicach) Toyota. Strach było otworzyć okno, aby rączka nie została w ręku. Podobnie pasy nie budziły zaufania. Mam poważne wątpliwości, czy w Tajlandii obowiązują jakiekolwiek badania techniczne – jeżeli by tak było, to samochód wuja raczej znalazł by swoje miejsce w muzeum lub na szrocie zamiast wozić turystów. Na szczęście udało się dojechać na czas i bez niespodzianek. Oba loty całkiem przyjemne. Welcome to Malaysia. Bez większych perypetii docieramy do Kuchingu. Tradycyjnie już zatrzymuje się w hostelu moich znajomych. Dzisiaj już tylko na spokojne poszukiwanie czegoś na ząb i można iść spać. Zbieramy siły na jutro, kiedy to zaczyna się Rainforest Festiwal, o którym słyszałem już od paru osób, ale zawsze byłem za daleko, aby go zobaczyć. W końcu się uda.

środa, 26 czerwca 2013

2013-06-26 Dzień 409 – Tajlandia – Koh Phanghan

Wycieczek motocyklowych ciąg dalszy. Udaliśmy się na plaże, gdzie można popływać. Warunki są bardzo dobre. Dno wyłożone mięciutkim piaskiem łagodnie schodzi głębiej, nie ma prądu i dookoła prawie nie ma nikogo. Popluskaliśmy się w cieplutkiej wodzie i na deser zafundowaliśmy sobie przepyszne shaki owocowe. Bardzo podobają mi się lokalne przyresortowe knajpki, gdzie można wygodnie rozłożyć się na poduchach i leniwie sączyć chłodzący napój. Chwilo trwaj ;-) Naprawdę niechętnie zbieramy się do dalszej drogi. Niestety po południu musimy złapać łódkę i wrócić do Surat Thani, skąd dnia następnego mamy samolot do Kuala Lumpur, a później do Kuchingu, gdzie wybieramy się na Rainforest Festiwal.

Suratani & Koh Phangan galeria

wtorek, 25 czerwca 2013

2013-06-25 Dzień 408 – Tajlandia – Koh Phanghan

Dzisiaj na wynajętym skuterze odkrywamy uroki wyspy. Wyspa Phanghan jest znacznie większa od Tao i własny środek transportu jest wskazany. Najpierw ruszyliśmy na południe. Droga trochę wiła się w górę i w dół. W suchych warunkach nie ma problemu, ale przy odrobinie deszczu ryzyko upadku zdecydowanie rośnie. Minęliśmy parę wiosek i na przestrzeni paru kilometrów znaleźliśmy parę fajnych domków i tylko jedne miejsce nadające się do kąpieli. Postanowiliśmy tu wrócić lepiej przygotowani. Teraz pomknęliśmy przez naszą miejscowość na północ do poleconej nam włoskiej restauracji. Droga momentami pięła się ostrzej w górę i od czasu do czasu można było podziwiać widoki. Włoska knajpa okazała się całkiem przyjemnie położonym miejscem przy niedużej zatoce. Restaurację prowadził przez rodowity Włoch. Jedzenie faktycznie bardzo smaczne, a obsługa bardzo sympatyczna. Na pewno tam jeszcze zajrzymy. Północno zachodnia wyspa z jej kameralnym klimatem znacznie bardziej nam się spodobała, niż zatłoczone i głośniejsze południe.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

2013-06-24 Dzień 407 – Tajlandia – Koh Phanghan

Dzisiaj słodkie nic nie robienie. Angela zafundowała sobie pedicure w prowizorycznym spa na plaży, a ja w tym czasie obserwowałem psy właścicieli tego przybytku ubrane w t–shirty. Z późniejszych obserwacji wynikało, że t-shirty są codziennie zmieniane. Fajnie gdyby w Polsce wszyscy przestrzegali takich standardów czystości. Pierwszy dzień kręciliśmy się w około próbując wybadać, co tu można robić i gdzie wypożyczyć skuter, aby swobodniej poruszać się po wyspie. Słyszałem wiele nieciekawych opowieści jak miejscowi naciągają turystów przy wypożyczeniu skuterów, więc zależało mi, aby z robić to w zaufanym miejscu. Rozglądając się po naszej małej mieścinie poznaliśmy młodych Kanadyjczyków, którzy założyli tutaj bar i przy pomocy swoich pracowników pomogli nam wypożyczyć skuter. Przy okazji poznaliśmy jeszcze jednego holendra, który razem z atrakcyjną tajską żoną prowadził bar i ośrodek fitness. Opowiedział nam trochę o życiu na Koh Phangan. Ta mekka turystów ma również ciemne strony. Wyspą rządzą 3 tajskie rodziny. Rządzą mocną ręką. Podobno co roku od kul ginie parę osób. W przypadku konfliktu z lokalsami, policja też raczej wiele nie pomoże, ponieważ jest skorumpowana i wszyscy się tutaj znają. Rozmowy o życiu w Tajlandii skutecznie umilały nam wieczór. W knajpie u holendra byliśmy tylko ja Angela i właściciel z żoną, więc bez skrępowania mogliśmy poruszać nawet te bardziej kontrowersyjne tematy. Czas szybko zleciał i zrobiło się już całkiem późno

niedziela, 23 czerwca 2013

2013-06-23 Dzień 406 – Tajlandia – Koh Phanghan

Statek dociera do wyspy trochę po wschodzie słońca. Jest już jasno, ale turyści nadal śpią. Na ulicach trafiają się tylko niedobitki wracające dopiero z imprezy. Pozwoliliśmy przewalić się tłumowi wylewającemu się z łodzi i powoli zastanowić się gdzie dalej jechać. Zanim rozpoczęliśmy rozważania zaliczyłem szybkiego hot-doga w 7-11 – nie spodziewałem się, że kawałek parówki i odrobina musztardy może sprawić taką przyjemność. Rozejrzeliśmy się po wyspie w okolicach portu i rzuciliśmy okiem na mapę. Na południowo-wschodnim krańcu wyspy znajduje się główna imprezownia. Z portu widać to miejsce oraz prowadzącą do niego parokilometrową plażę. Niestety odpływ odsłonił piaszczyste podłoże. Wygląda na to, że na całej jej rozciągłości nawet w przypadku przypływu wzdłuż brzegu ciągnie się płycizna paręset metrów w głąb morza. Umoczyć tyłek w słonej wodzie można, ale z pływaniem raczej słabo. Ustaliliśmy z Angelą, że poszukamy spokojniejszego miejsca na zachodnim brzegu z dała od głośnych i otumanionych narkotykami młodych turystów. Lokalną taksówką udało nam się dostać parę kilometrów na północ od portu. Po krótkim rekonesansie znaleźliśmy fajne domki tuż przy plaży. Niestety z plażą taki sam feler, jak poprzednio - jest zbyt płytko, aby się kąpać. Zadomowiliśmy się i bez pośpiechu myślimy o kolejnych krokach

sobota, 22 czerwca 2013

2013-06-22 Dzień 405 – Tajlandia – Koh Phanghan

Dzisiaj kończy się nasze leniuchowanie w Surat Thani i nocnym statkiem płyniemy na wyspę Koh Phangan. Uczony wcześniejszymi doświadczeniami wybraliśmy się na statek z małym wyprzedzeniem zająć dogodną miejscówkę. Na pokładzie warunki raczej bardzo podstawowe. Jeden sporej wielkości pokład wyłożony materacami – po jednym rzędzie pod oknami i jeden rząd przez środek. Wszędzie kłębią się turyści, zwabieni zapewne przez jedną z głównych atrakcji wyspy, czyli sławne „full moon party”. My chcemy wypocząć w jakimś spokojnym miejscu z dala od rozwrzeszczanej gawiedzi. Mimo że na biletach wyły jakieś numerki, my wybraliśmy pasującą nam część pokładu i stwierdziliśmy, że już dalej się nie ruszamy. Sama podróż nie jest ciekawa – startujemy po zmroku. Statek buja się w kierunku wyspy, a turyści powoli kładą się spać. 

wtorek, 18 czerwca 2013

2013-06-18 Dzień 401 – Tajlandia – Surat Thani


Samolot wylądował o pogańskiej porze 3 rano. Na lotnisku poznałem starszą i bardzo przyjemną parę z Francji, która odwiedziła Indie w drodze do Australii, gdzie mieszkają ich dzieci. Mieli w Indiach być przez miesiąc, ale po paru dniach stwierdzili, że podróż po Indiach w niczym nie przypomina wakacji i postanowili uciec znacznie wcześniej. Przytoczyłem im rozwinięcie nazwy India – „I Never Do It Again” – strasznie się im to spodobało i powiedzieli, że podpisują się pod tym dwoma rękoma. Początkowo chcieliśmy dojechać z lotniska do miasta pociągiem, ale ostatecznie wzięliśmy razem taksówkę. Z licznikiem wychodzi to naprawdę nie drogo za 22 km zapłaciliśmy ok 20 pln na trzy osoby. Chciałbym mieć takie ceny w warszawie przy nocnej taryfie. Dzisiaj nie zatrzymuje się w Bangkoku. Lecę na dworzec i próbuje łapać pociąg do Surat Thani, gdzie czeka już na mnie Angela. Na szczęście wszystko poszło gładko i wieczorem byłem już na miejscu. Zatrzymaliśmy się na prywatnych kwaterach u bardzo miłych ludzi. Właścicielka domu o imieniu Ball, pierwszego wieczoru podrzuciła nas na food market, gdzie mogliśmy próbować tajskiego jedzenia. Po Indiach trochę się za nim stęskniłem. Nasza kwatera za ok 50 pln oferowała nam wygodny dwuosobowy pokój z klimatyzacją, proste śniadanie, kawę, herbatę kiedy chcemy, wodę butelkową – generalnie, więcej niż potrzebowaliśmy. Ludzie byli tak mili, że aż trochę onieśmielający. Kolorytu całemu miejscu dodawał wuj, którego rola w rodzinie była nieco zastanawiająca. Wuj jak zauważyliśmy spał w salonie na materacu rozłożonym na podłodze – wyglądało to na coś prowizorycznego i tymczasowego. Ponadto wuj był uprzejmy, aż do bólu i muszę niestety powiedzieć, że jego sposób bycia kojarzył mi się trochę z obślizgłym zboczkiem. Najwięcej zabawy z obecności wuja miała Angela, ponieważ żartowała sobie, że wpadłem wujowi w oko i się na mnie przymierza. Faktycznie za każdym razem gdy wieczorem lub w nocy schodziłem do lodówki po chwili pojawiał się wuj tuż obok mnie. Na szczęście nasze kontakty ograniczyły się do wymiany uśmiechów, ale było w wuju coś niepokojącego. Surat Thani miało być tylko krótkim postojem przed wyjazdem na wyspę Ko Phanghan, ale ostatecznie zostaliśmy tam 3 noce zajmując się leniuchowaniem i testowaniem nowych kulinariów, w tym kuchni koreańskiej - dla mnie pierwsze i pozytywne doświadczenie. Poza jedzeniem to w Surat Thani nie ma za bardzo co robić.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

2013-06-17 Dzień 400 – Indie – Chennai


Dzisiaj temat numer jeden to przedostać się do Chennai. Lot mam późno wieczorem, więc nie ma paniki. Rano mogłem się spokojnie spakować i zjeść śniadanie. Pomimo całkiem wysokiej ceny pokoi obsługa nie należała do najmilszych i odmówiła przechowania mojego bagażu przez około dwie godziny tłumacząc się brakiem miejsca. Co było absolutną bzdurą, ponieważ miejsca mieli tyle, że spokojnie mogliby przechować czołg jakby tylko chcieli. No cóż, nie każdy stoi frontem do klienta. Ruszyłem z bagażem na śniadanie i zaczęły się lekkie schody. Miejsce które wczoraj sobie upatrzyłem na śniadanie, okazało się że serwuje je tylko w weekendy – dzisiaj jest poniedziałek. Aby odejść z niczym poprosiłem o lassi, czyli coś w rodzaju mlecznego napoju, który wczoraj mi tutaj bardzo smakował. Przy płaceniu okazało się, że cena w menu nie jest aktualna tzw „błąd w druku” i muszę dopłacić 5 rupii ok 10 centów dolara, więc nie majątek. Łyknąłem to. Poszedłem do miejsca gdzie wcześniej jadłem śniadania. Przy płaceniu i wydawaniu reszty kasjerowi niby przypadkiem przykleiło się do ręki 10 rupii, o które musiałem się upomnieć. W końcu opuściłem Pondicherry i dojechałem autobusem do Chennai. Pomimo parokrotnego dopytywania się, czy ten autobus jedzie na lotnisko i zapewnieniom kierowcy i biletera, że jak najbardziej zbliżając się do miast zobaczyłem kierunkowskaz lotnisko w prawo 14 km, a my jedziemy w lewo do miasta. Pytam się o lotnisko – ten sam bileter i kierowca, który mówił, że autobus jedzie na lotnisko teraz łapią się za głowy, że ja chciałem na lotnisko, a ten autobus jedzie gdzie indziej. Nie ma jeszcze paniki, bo do odlotu mam parę godzin. Na dworcu autobusowym dowiedziałem się, że są dwa lub trzy miejskie autobusy jadące na lotnisko. Sytuacja pod kontrolą. Postanowiłem przed przejazdem na lotnisko jeszcze coś przekąsić. Znalazłem lokalną knajpę i jeden pan z obsługi był bardzo miły. Jedzenie było ok, poprosiłem o rachunek. Dałem banknot i czekam na resztę. Gość daje mi część pieniędzy, a 10 rupii trzyma ciągle w ręku, mimo że jest to oczywiste, że jest to część mojej reszty. Znowu musiałem typa upomnieć, który po chwili udał, że się zamyślił lub zapomniał mi dać całą kwotę. Pomyślałem sobie „no rzesz kurwa mać – trzy próby oszustwa jednego dnia to już lekka przesada”. Szczerze mówiąc byłem na siebie zły, że nie zrobiłem bardachy przy płaceniu za lassi. 5 rupii to nie majątek, ale dzień wcześniej wypiłem tam dwa takie napoje i nie było „błędu w druku” w menu. Akceptując takie „błędy w druku” po prostu dajemy im przyzwolenie na to, aby nas okradać. Powiedziałem sobie nigdy więcej i przy kolejnym „błędzie w druku” nie odpuszczę. Jeżeli ktoś spyta mnie dlaczego kłócę się o 5 rupii odpowiem jak Boguś Linda w „Psach” – „w imię zasad skurwysynu”.

Podsumowując mój pierwszy miesięczny pobyt w Indiach mogę powiedzieć, że jestem dość rozczarowany. Naprawdę niewiele rzeczy zrobiło na mnie wrażenie. Zabytki ani krajobraz mnie nie powaliły biorąc pod uwagę wielotysięczną historię tego kraju oraz dużą powierzchnie kraju. Chiny wydały mi się znacznie ciekawsze. Również dawno temu odwiedzone Stany Zjednoczone krajobrazowo wypadają o wiele ciekawiej, niż Indie. Nie znalazłem tutaj za wiele duchowości i mistycyzmu jakiego się spodziewałem. Wiem, że to wynika w dużej mierze z faktu częstego przemieszczania się i poruszania się turystycznymi szlakami. Ale z drugiej strony z moich obserwacji świat duchowy i turystyczny przenikają się w takich krajach jak Tajlandia, Birma, Laos czy Nepal. To czego brakuje w Indiom? Wiele państw ma swoje ciemne strony. Podróżując oglądam wiele filmów dokumentalnych oraz staram się rozmawiać z ludźmi. Z tego co słyszałem i obejrzałem w Indiach można znaleźć więcej patologii, niż innych krajach, które odwiedziłem. I wg mnie nie można wszystkiego tłumaczyć biedą, ponieważ w Laos, Birma czy Nepal też do bogatych nie należą. To co jest dla mnie najbardziej bulwersujące, to wiele z patologii pochodzi z kultury i stosunków między ludzkich (system kastowy, bardzo słaba pozycja kobiety w rodzinie), a nie wynika z polityki jak np. w Chinach czy Birmie, gdzie przeciętny obywatel nie ma na nic wpływu.

Piszę trochę na chybcika i nie jest to wszystko bardzo przemyślane i usystematyzowane – raczej jest to zrzut myśli jakie krążą mi po głowie wracając pamięcią do Indii. Narobiłem, sobie zaległości i stąd ten pośpiech. Prawdopodobnie będę chciał jeszcze raz podsumować moje wrażenia z Indii po kolejnym pobycie.

niedziela, 16 czerwca 2013

2013-06-16 Dzień 399 – Indie – Pondicherry


Dzisiejszy dzień zapowiada się bardziej aktywnie. Autobusem udałem się do plaży położonej parę kilometrów za miastem. Dużo zachodnich turystów tutaj nie ma i jest to bardziej atrakcja dla hindusów, którzy przybywają tutaj całymi rodzinami. Mnie kapiący się hindusi, aż tak bardzo nie pociągają – bardziej interesuje mnie samo miejsce i lokalne wioski rybackie. Najpierw ruszyłem na północ, czyli w kierunku przeciwnym do miasta. Minąłem parę chałup i łodzi, widziałem trochę bawiących się dzieciaków, ale ludzie nie reagowali na mnie zbyt przychylnie. Do tego bariera językowa powodowała, że trudno było nawiązać z kimkolwiek kontakt. Posiedziałem w jednym miejscu przez chwilę, aby dać im czas się ze mną oswoić, ale nic to nie pomogło. Ruszyłem w przeciwną stronę. Miasto majaczyło gdzieś w oddali, na tyle nie daleko, że wybrałem powrót na piechotę. Był to dobry wybór, ponieważ mieszkańcy kolejnych wiosek byli bardziej przyjaźni i witali mnie z uśmiechem. Dzieciaki jak zwykle domagały się sesji zdjęciowych. Droga nie była bardzo wygodna, ponieważ większość czasu szedłem groblą ułożoną z dużych kamieni, stanowiącą ochronę dla wiosek przed falami. Niektóre domy były bardzo zniszczone – zastanawiałem się czy to nie efekt tsunami z 2004 roku. Być może te kamienne groble powstały właśnie po tym wydarzeniu. Od czasu do czasu szedłem kawałkami plaż klasycznie obsranych przez hindusów. Srania na piach tuż obok łodzi, jest dla nich tak naturalne, że nawet jak przydybałem jakiegoś na gorącym uczynku (a było ich paru podczas mojego spaceru) to nie zauważyłem, żadnego zakłopotania z ich strony. Z mojej strony musiałem uważać pod nogi, aby nie ozdobić swoich butów. Poza tym było ok. Czułem się trochę jak w slumsach w Bombaju – ludzie biedni, ale uśmiechnięci i nie wyglądający na przygnębionych swoim losem. Ta wycieczka podobała mi się znacznie bardziej, niż wczorajszy spacer po mieście. Wróciłem z płucami odświeżonymi morskim powietrzem. Dzień mogłem zaliczyć do udanych.


galeria Pondicherry

sobota, 15 czerwca 2013

2013-06-15 Dzień 398 – Indie – Pondicherry


Pondicherry to stare kolonialne francuskie miasto. Ślady bytności francuzów są wszechobecne. Francuskie nazwy ulic, francuskie kawiarenki z kawą i rogalikami, czyli wszystko to czego nie potrzebuje. Przybyłem tutaj, ponieważ ludzie zachwalali atmosferę miast oraz jest to miasto położone bardzo blisko Chennai, skąd za chwilę mam lot do Tajlandii. Skąd nagle lot z powrotem do Bangkoku. Wszystko zaczęło się w Kathmandu jak te dziady borowe w ambasadzie Indyjskiej nie dały mi wizy na 6 miesięcy, tylko na 3 co konkretnie pokrzyżowało mi plany. Ta drobna nieprzychylność urzędników spowodowała, że zabrakłoby czasu na zwiedzenie Ladahu i Kaszmiru na co dawno umówiłem się już z Moniką poznaną przez Internet. Zacząłem myśleć co tu dalej począć i wymyśliłem, że mogę upiec parę pieczeni na jednym ogniu. Wygląda na to, że będę musiał opuścić Indie i aplikować jeszcze raz. Co prawda nie sprawdzałem procedur przedłużania wiz, ale nie chce mi się siedzieć w Indiach do lipca i próbując przedłużyć tutaj wizę. Aż tak ten kraj mnie nie porywa (w sumie to zupełnie mnie nie porywa). Zamiast tego wybrałem spotkanie się w Tajlandii z moją Malezyjską znajomą Angelą, którą poznałem w grudniu zeszłego roku, a potem przez chwilę podróżowaliśmy w marcu tego roku. Zajrzeć do Kuchingu na Borneo, aby zobaczyć rekomendowany mi wielokrotnie odbywający się raz w roku w okolicach lipca Rainforest festiwal, a przy okazji odwiedzić tam moich znajomych poznanych dwa lata temu. Plus jeszcze raz zajrzeć do parku narodowego Mulu, aby poszukać węży, odwiedzić jaskinie i wdrapać się na Pinnacle – dokładnie tak jak zrobili to moim znajomi 4 miesiące wcześniej. I po wszystkim niestety będę musiał jeszcze raz w Bangkoku ubiegać się o wizę. No i będę mógł przez chwilę odpocząć od tych naciągaczy, co też ma nie małe znaczenie. Efekt końcowy, że za chwilę opuszczam ten kraj a ostatnie dni pobytu w Indiach spędzę właśnie tutaj. Po poszukiwaniach wybrałem nie za tani pokój, ale za to bardzo schludny i pięknym widokiem na morze. Jeżeli na mieście mnie wkurzą, to mam fajną kryjówkę. W samym mieście, aż tak dużo do zobaczenia nie ma. Jest parę kościołów, kawałek plaży, deptak, gdzie wieczorem wylewa się tłum różnej maści turystów oraz miejscowych, mały przyjemny park. Można trochę się tutaj pokręcić zwłaszcza, że pogoda jest dość przyjemna. Dzień bez spinania się. Popróbowałem trochę lokalnego jedzenia i znowu zaległem wcześnie spać.